Autor: Gminny Poeta
- opowiadanie pt.
"Baśń biblioteczna"
Początek mojej opowieści dość wyraźnie kryje zasłona minionego czasu.
Mogę sobie jedynie wyobrazić porośnięty lasem jar, na dnie którego wiła się malowniczymi meandrami niezbyt szeroka, niosąca w swoim piaszczystym korycie, zimną i krystalicznie czystą wodę struga. Dostarczała ona zakorzenionym opodal wiekowym drzewom tyle wilgoci, ile tylko mogły sobie zapragnąć. Nic zatem dziwnego, że z czasem stały się one wyjątkowo dorodne i okazałe. Leniwe świerki o trzeszczących, usmarowanych obficie żywicą gałęziach uparcie starały się zająć miejsca jak najbliżej wody.
Mówię leniwe, gdyż w ich naturze pokutowało przemożnie przyzwyczajenie, które nakazywało im, by wszelkimi sposobami unikać wysiłku. Dotyczyło to nawet podstawowej czynności, jaką niewątpliwie jest wkopywanie swoich korzeni w głąb gleby. Odkładały ją zazwyczaj na bliżej nieokreślone „potem”, oszukując się przy tym w duchu, że raczej na pewno w tej zacisznej dolince to nigdy nie będzie wiał jakiś destrukcyjny wicher, który mógłby je oderwać od czarnej, wilgotnej i życiodajnej matki. I tak lekkomyślnie i beztrosko rosły sobie rozsyłając w lewo i w prawo strzępki płytkich korzeni. Były przy tym zaborcze i nerwowe gdyż zawzięcie kłóciły się z wiecznie zamyślonymi olchami. Zazdrościł im tego, że wyrosły bliżej od lustra wody i teraz mogą dzień cały przeglądać się w jej toni, podziwiając z upodobaniem swoje kształtne listki i gałązki. Stoki szerokiego jaru, który przez tysiąclecia mozolnie rzeźbił nasz strumień zajęły głównie senne brzozy.
Każdej jesieni korzystając z pomocy silniejszych powiewów psotnego październikowego wiatru rozsyłały one w świat niczym młodzież esemesy, miliony swoich malutkich, złotawych listków. Wcześniej pokrywały je drobnym, zrozumiałym jedynie dla drzew pismem. Jako że kartka była nie za duża, niosła w świat jedynie urywki flegmatycznych myśli tych, otulonych białą popękaną korą nostalgicznych mędrców. A to „tu jestem”, lub odkrywcze „znowu jesień”, czasami wspominające uciążliwe cechy swego sublokatora „ wrzeszcząca sójka”. Nie wiem po co to robiły. Możliwe, że wysyłały wiadomości do swoich kuzynek rosnących po drugiej stronie lasu, lub też usilnie poszukiwały kontaktu ze swoimi dziećmi, które rok wcześniej w formie uskrzydlonych nasionek wiatr północny zabrał w nieznane. Fakt faktem, cokolwiek by nie było przyczyną ich zachowania, robiły to w sposób uparty i mistrzowski. Dość spory skrawek terenu obok brzóz zajmowały zazdrosne buki. Te w swojej klasycznej formie dostojne drzewa nie znosiły najmniejszej konkurencji innych gatunków. Z pełną premedytacją wytwarzały tyle gałązek, gałązeczek, listków, listeczków, że pod ich rozłożystymi koronami panował tak ukochany przez nie porządek. Żadnych krzaczków, trawek, a nawet ziółek. Jedynie tworzące szeleszczący kobierzec suche listki, które w przeciwieństwie do innych drzew gubiły dopiero w marcu.
Z pewnym wysiłkiem obrazującym zmagania nowego ze starym zrzucała je dopiero świeżo przebudzona zieleń. Jesienią można było pod nimi spotkać, nadające temu pustkowiu iskierkę życia liczne grzyby które walecznie zajmowały ziemię wokół ich pni. Na szczycie jaru swoje korzenie zapuściła pokaźna kępa sosen. Wystrzeliły one w niebo prostymi jak strzała pniami, przyozdobionymi na szczycie wieńcem wiecznie zielonych, sękatych gałęzi. Dumnie kołysały się na wietrze, ufne sile swoich twardych niczym stal korzeni. Wyniośle zerkały na pozostałych mieszkańców jaru wiedząc, że jedynie one mogą spojrzeć daleko i zobaczyć to coś, co dla innych może być jedynie wytworem wyobraźni. Ospałymi południami z lubością opowiadały wszystkim sąsiadom o porosłych przeróżną dziwną roślinnością bezkresnych polach rozciągających się na zachód od ich rodzinnego lasu. O czarnej wstędze, która wije się daleko od strony wschodzącego słońca, na której jakoś drzewa nie rosną. Dziwnie to zabrzmi, ale po niej ciągle przesuwają się zabawnie warczące, kolorowe i dziwnie pachnące pożarem obiekty. Dla pozostałych drzew czasami ich słowa były wręcz niezmiernie dziwne i niezrozumiałe. Chociaż podczas opowieści słuchały z zapartym tchem, starając się by nie poruszyć nawet najmniejszą gałązką, jednak gdy tylko sosny kończyły bajanie zaraz podnosił się rwetes. A to, że sosny to kłamczuchy, bo przecież drzewa mogą rosnąc wszędzie, a to że nigdzie nie ma końca lasu, lub że nic nie pachnie tak jak pożar.
Wszystkiemu z boku przyglądał się dumnie wielki, stary i rozłożysty dąb. Ogół uważał go za władcę jaru. Liściasty monarcha z nałożonych na siebie obowiązków wywiązywał się po królewsku. Z godnością, ale i sprawiedliwie dzielił i rządził. Gdy tylko jakieś zamieszanie wywołane przez jego niesfornych poddanych przekroczyło granice przyzwoitości, wystarczył jeden trzask którejś z dębowych gałęzi, by na powrót do dolinki nad zimną strugą powracała poprzednia, niczym niezmącona cisza.
Leśny włodarz uwielbiał sosnowe opowieści, tym bardziej że jego zielone serce biło żarliwą miłością do najpotężniejszej ze strzelistych gawędziarek. Któregoś wietrznego dnia jedno z licznych, rozłożystych, królewskich ramion zapewne całkiem przypadkowo dotknęła kłujących sosnowych igieł.
Kolejny raz w dziejach świata okazało się, że ten płochy dotyk wyzwolił iskrę, która sprawiła to iż gałęzie obojga drzew nagle zaczęły intensywniej rosnąć ku sobie. Ich zielone ramiona przeplatając się wzajemnie stworzyły taką radosną gęstwinę, że gdyby nie igły i liście dla przypadkowego przechodnia stwarzała ona zaskakujące wrażenie jedności. Uczucie które z niespotykaną żarliwością ich połączyło, było jakieś niecodzienne.
Z uwagi na różnice gatunków miało ono zdecydowanie platoniczny charakter, jednak nie przeszkadzało to w niczym obojgu, gdyż w swoim towarzystwie czuli się naprawdę wyjątkowo. On wprost kipiał dumą z faktu, że właśnie jego to wybrała najpiękniejsza, najbardziej smukła w lesie sosna. Ta, która potrafiła opowiadać najpiękniejsze historie.
A ona? Czyż większym szczęściem dla dziewczyny, (oczywiście oprócz odwzajemnionej miłości) może być to, że jej wybranek jest obiektem ogólnego szacunku i westchnień innych? Chyba nie.
Czas mijał i jak to bywa w normalnym świecie, zimy przychodziły po jesieniach, lata po wiosnach. Przemijały susze i lata w których bez parasola z domu wychodzili jedynie desperaci, a ich uczucie na przekór wszystkim okolicznym zmianom stwarzało wrażenie nieprzemijającego, niczym granitowa skała. Żyli tak bezproblemowo w nieopisanej, baśniowej idylli. On jej codziennie z rana grubym, dostojnym głosem opowiadał, co tam ciekawego dzieje się na jego włościach. A to, że brzoza wypuściła młode listki, albo że w buczynie spacerowały dziki, najpewniej szukając smakowitych orzeszków, lub że najstarszy ze świerków zamówił wizytę dzięcioła lekarza, gdyż jak wieść niesie dokuczały mu od dawna robaki. Dzięki niemu sosna najpewniej dokładnie wiedziała ile to grzybów wyrosło ostatniej nocy i ile razy wczoraj odwiedziła go sójka sprawdzając czy żołędzie są na tyle dojrzałe by je można zacząć podjadać. A gdy już wysłuchała królewskiej relacji sama obrazowo, opisywała mu co też słychać w „dalekich krajach”. Czy nie widać gdzieś na horyzoncie dymu. Czy w sąsiednim zagajniku liście na starej topoli nie zwiastują szybszego nadejścia chłodów. Czy w oddali na niebie nie ma śladu deszczowych chmur. Jakie to dziś dziwne, warczące obiekty przemknęły po czarnej wstędze. Ile to cudacznych, różnokolorowo przybranych żyjątek weszło do ich przepastnego lasu, by skraść wczoraj wyrosłe grzyby. Mówiąc szczerze nazywała je po prostu szkodnikami, a czasami nawet pasożytami. Bo w sumie jak można w końcu nazwać kogoś kto śmieci, hałasuje, rwie wszystko bez opamiętania, straszy i zabija zwierzynę, gdzie popadnie rozpala ogień, a nawet przewraca drzewa, by potem z ich martwego drewna budować dla siebie schronienia. Sprawa z tymi niszczycielami była jednak odrobinę zawiła.
Któregoś dnia patrząc w stronę zachodzącego słońca zobaczyła jak grupka szkodników z zapałem, na sporym kawałku przyleśnego pola coś sadzi. Niby nie było to niczym osobliwym, gdyż niejednokrotnie przyglądała się podobnym staraniom tych dziwnych żyjątek, jednak przy dokładniejszej obserwacji okazało się, że te niby szkodniki zasadziły spory teren malutkimi sosnami. Nikt w starym jarze nie mógł tego w żaden sposób zrozumieć. Złośliwe świerki trzeszcząc wniebogłosy, nawet chciały zamówić dzięcioła by sośnie wykuł dziuplę, to może wtedy się jej wzrok poprawi i nie będzie plotła takich głupot. Bo w końcu jak to możliwe? Przecież kornik nie sadzi nowych drzew. Niesmaczna uwaga wygłoszona przez iglastych szyderców ukłuła również dotkliwie władcę, który głośnym trzaskiem suchej gałęzi okazał swoje zdenerwowanie.
Kolejny dzień przyniósł jeszcze bardziej kuriozalną wiadomość. To, że cały sosnowy żłobek został ogrodzony siatką, przyjęto z jeszcze większym zdziwieniem. I znowu nikt nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, dlaczego? W końcu przecież drzewa nie znają pojęcia ogrodzenia. Dla nich cały świat jest wspólny i gdzie padnie nasionko tam jego ojczyzna, a tu nagle jakiś płot. Przecież drzewo nigdzie nie ucieknie. Na rozpatrywaniu takich i podobnych dylematów minęła mieszkańcom jaru reszta lata i cała jesień. Oczywiście, były też codzienne kłótnie o dostęp do słońca, o rozpychania się gałęziami, o kolejkę do lekarza, które to z salomonową mądrością musiał rozstrzygać miejscowy władca, ale wszystko to było niczym w porównaniu z nieoczekiwaną tragedią, którą miała przynieść nadchodząca zima.
Mróz przyszedł tego roku dość wcześnie. Ściął twardą taflą brzegi strumienia i wszystkie kałuże, które stanowiły liczną pamiątkę po rzęsistych, listopadowych deszczach. Czym prędzej, tak jakby chciał zaznaczyć swoją obecność i przenikliwą władzę strącił ostatnie listki z brzozowych gałązek. Z tymi rządami to było jednak raczej dość średnio. Dąb fakt faktem wyglądał trochę nieszczególnie. Coś jak przedwcześnie wyłysiały jegomość w średnim wieku, jednak gromada buków tylko nabijała się z mrozowych wysiłków szeleszcząc na wietrze gęstymi czuprynami czerwono-złotych liści.
Wszystko niby układało się tak jak co roku, jednak następnego poranka poddanych dębowego króla zbudziło nagłe, złowróżbne, niczym syrena alarmu, nawoływanie odzianego w czerń krzykliwego strażnika lasu, sędziwego kruka. Sosna czym prędzej, uprzedzając pytania zatrwożonych mieszkańców sennego jeszcze jaru, zaczęła wnikliwie lustrować teren. Widok jaki ujrzały jej zielone oczy na chwilę ściął soki płynące pod zziębniętą korą. Brzeg lasu od strony ciemnej wstęgi zajęło kilka śmierdzących pożarem obiektów. Nie były to jednak takie jak dotychczas widziane śmieszne, filuterne maluszki, lecz czerwone, ogromne, błyskające złowrogo stalowymi paszczękami, ryczące potwory. Przerażonymi oczyma wpatrywała się w grupki szkodników, które coraz głębiej wdzierają się w jak jej się do tej pory zdawało niezniszczalny las. Pozostawiali za sobą jedynie dym ognisk i zwalone na ziemię martwe, nieme kłody, które po chwili ogołocone z gałęzi inna grupa szkodników wciągała na samochody.
- „Co tam, co tam się dzieje?!” - krzyczały głosem znanym jedynie drzewom zatrwożeni mieszkańcy dębowego królestwa.
Sosnę, która po raz pierwszy w swoim długim życiu nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów by opisać to co widzi, uprzedził głuchy, ciągnący się z każdej strony pomruk najstarszych drzew, tych które już nie jedno w swoim życiu widziały.
- „Śmierć, śmierć, śmierć”, - rozbrzmiewało wokół ponuro. Nagle jedynie tętent spłoszonych dzików, oraz krzyki przerażonych ptaków, udowadniały światu, iż nie jest to jakaś wymarła pustynia, a wciąż jeszcze pulsujący życiem zielony organizm.
- Relacja, którą w końcu przygnębionym głosem zaczęła przedstawiać sosna różniła się diametralnie od jej dotychczasowych, ubarwionych kwiecistymi zdaniami opowieści. Bo jak rzesz jasna mogło być inaczej, gdy przed jej oczami rozciągał się widok z każdą chwilą coraz większej pożogi. W zielonych sercach tliły się jeszcze iskierki nadziei, że może pazerne szkodniki nasycą w końcu swój niepohamowany głód niszczenia i pozwolą im dalej żyć. Może uratuje ich niedostępność jaru, na którego pochyłe ściany nie wjadą czerwone potwory. Może nagle zacznie padać, tak mocno, że nawet dziki na swych ostrych racicach zaczną się ślizgać. Z każdym następnym dniem iskierki te jednak coraz bardziej przygasały pogrążając zielone serca w nieprzebytym mroku. Najstarszy ze świerków załamany do cna tą przygnębiającą atmosferą raz po raz zaczął nagle pokrzykiwać.
- „Niech to się wszystko wreszcie skończy. Najgorszym jest to beznadziejne oczekiwanie!
I rzeczywiście, gubiąc jak ukochany skarb ostatnie okruchy nadziei, któregoś mroźnego styczniowego poranka to co było nieuchronne przybrało kuriozalnie realne kształty. Szkodniki warcząc wniebogłosy wjechały do jaru. Swoje śmiertelne żniwo zaczęli od pochylonych nad wodą olch, potem w ciszy legły leniwe świerki i rozplotkowane dotychczas brzozy. Bukowy zagajnik zwarł się w sobie jakby liczył jeszcze na cud, że ich twarde drewno nie ulegnie pod ciosami warczących pił. Jednak, gdy i tą przeszkodę oprawcy pokonali, zabrali się za powiewający na wietrze rząd wyniosłych sosen. Jako ostatni, nie wiem, czy to z uwagi na szacunek przynależny królowi, a może całkiem z innego, bardziej przyziemnego powodu życie zakończył wielki dąb. Padając w myślach powtarzał, co chwila ostatnie tragiczne pragnienie.
- „Obym tylko upadł obok mojej sosny”.
I pewnie by tak się stało, gdyby nie to, że sosnę ładowano już na przyczepę wielkiego samochodu i za chwilę odjechała w stronę czarnej taśmy.
To o czym chcę teraz opowiedzieć zaskoczy pewnie wszystkich. Dąb, który ogołocony z gałęzi sturlał się nad brzeg strumienia, dziwnym trafem jednak żył dalej. Chociaż nie płynęły już w nim zielone, inspirujące do wzrostu, wypuszczania nowych liści, budowania ulubionych przez sójki i dziki owoców soki, jednak trwała wciąż w nim ta sama świadomość. Stało się tak, że nagle z dobrodziejstwem inwentarza przyjął do swego drewnianego jestestwa informację, iż oto stał się zimnym klocem. Fakt faktem nie miał innego wyjścia, ale o dziwy, nawet zaczął być tym delikatnie zafascynowany. Podobnie jak dzieje się to w przypadku małego ziarenka, które w sobie unosi strzępy pamięci ojczystego drzewa, na długo po tym jak go jakiś krzykliwy ptak, lub figlarny wiatr przypadkowym zrządzeniem losu zgubił gdzieś na pustkowiu. Dziwną, przemożną siłą w następne pokolenia niesie on obraz swoich szumiących protoplastów. Podobnie i w dębowym drewnie zachowały się obrazy, które kiedyś były kwintesencją jego leśnego żywota. W jego pamięci tkwiły ciągle szmery cichego jaru i chłodnego strumienia. Bajanie smukłej sosny która zawładnęła jego sercem i której to opowieści tak uwielbiał słuchać. Jednak choć to zabrzmi nieprawdopodobnie okazało się, że to kolejne życie też miało pewne zalety, które z ciekawością dąb zaczął postrzegać. W ciągu jednego dnia jak wielki naukowiec dowiedział się, że świat nie kończy na granicy horyzontu. Usłyszał inne dźwięki, poznał nowe zapachy o których do tej pory nie miał zielonego pojęcia. Na swoje działania poznawcze prawdę mówiąc miał mnóstwo czasu, gdyż złożono go na stertę podobnych mu kloców dębowych. Dowiedział się od nich właśnie, że jest w tartaku i przez jakiś czas będzie oczekiwał, aż zrobią z niego deski. Poinformowali go też, że jest bardzo cenny i że ludzie, (bo tak nazywają się właśnie szkodniki) będą dla niego nadzwyczaj troskliwi. Nocami, gdy cichł szum maszyn z zapartym tchem słuchał wspomnień swoich towarzyszy niedoli, dowiadując się przy okazji, że jego las nie był jedynym na świecie i że nie tylko on kochał kiedyś pełnią zielonego serca. To poniekąd błogie lenistwo trwało ponad rok, lecz w końcu człowiek podjechał kopcącą dymem maszyną i załadował pień dębu do traka.
Maszyna mając w głębokim poważaniu szlacheckie tytuły, w pół godziny uporała się z „jego wysokością królem”, zamieniają go na stertę jasnych, pachnących lasem desek. Dla kogoś kto nie posiada odrobiny wyobraźni na pewno byłby to kolejny powód do ronienia łez, jednak o dziwo, każda z desek zaczęła żyć oddzielnym, i to nie mniej intensywnym niż poprzednio cały pień życiem. No może tylko z pamięcią było coś odrobinę gorzej. Cichy jar przeszedł w pół zapomnienie. Stał się niby wierszykiem, który dawno temu powtarzała babcia. Niby wiadomo o co chodzi, jednak przy próbie jego powtórzenia, rymy i słowa gubią się, co chwila uświadamiając nam siłę mijającego czasu.
Deski następnie po krótkim pobycie w suszarni trafiły do fabryki mebli, gdzie stały się materiałem z którego ludzie wyprodukowali kilkanaście podobnych do siebie, błyszczących świeżym lakierem regalików. Każdy z nich miał cztery toczone nóżki, wyposażone w zawiasy przeszklone drzwi i zamek z kluczykiem, a nawet cztery półki. Były krótko mówiąc piękne. Postawiono je w magazynie by oczekiwały na nie wiadomo właściwie, na co. Stały tak pełne nowego życia, nowej cudownej świadomości bycia regalikiem i jako asortyment luksusowy wzbudzały w koło niepomierną zazdrość siermiężnych szaf ubraniowych, taboretów i kuchennych stołów.
Prawdę mówiąc, znajdujemy się w kolejnym z momentów w którym mogłaby właściwie się zacząć moja opowieść. Ale to mniej ważne. Wróćmy do pierwszego regalika, który wystraszony jak diabli po tygodniu magazynowego puszenia się został zapakowany na samochód i po przejechaniu wielu kilometrów na bujającej się w każdą stronę pace ciężarówki dotarł do znajdującej się w murach starego zamku biblioteki. Przyjazd jego wzbudził w szacownej instytucji sporą konsternację i zamieszanie. Ustawiono go pośpiesznie pod ścianą wysokiego i obszernego pomieszczenia. Pełen obaw o swoją przyszłość spędził pierwszą noc na gorączkowym rozmyślaniu. Świt który przywitał go promieniami jesiennego słońca przyniósł mu jednak trudny do wytłumaczenia powiew nadziei.
– Będzie dobrze, - pomyślał dodając sam sobie otuchy. - W końcu tyle wysiłku, który we mnie włożyli i te szybki i te zawiaski i ten piękny kluczyk, nie pójdą chyba na marne? Tak podtrzymując się na duchu spędził, oczekując na bliżej nieokreślone nieznane, kilka kolejnych godzinach. Około południa w wielkim pomieszczeniu, jak z podziemi pojawiło się nagle kilka ubranych w pastelowe szaty osób. Wszystkie one stanęły w jego pobliżu i wzmocnionym powiększającymi szkłami spojrzeniami przycisnęły przerażony regalik do zimnych gotyckich cegieł. Wszystko to sprawiło że nagle poczuł się jak skazaniec chwilę przed egzekucją. Ciszę którą do tej pory zagłuszał jedynie stukot butów o twardą posadzkę, przerwał nagle piskliwy głos najniższej z osób, która trzymała w rękach wielką książkę.
- Pani kierownik, to jest ten mebel który nam obiecali.
- To? Co oni sobie myślą? Nam potrzeba półek na książki, a nie etażerki jak dla jubilera. No i co ja z tym zrobię? – spytała z wyrzutem, odrobinę korpulentna, najwyższa z zebranych.
- A może weźmie go pani do swojego gabinetu? – odpowiedziała piskliwa z wielką książką.
- Jeszcze czego? To by dopiero była afera. Zaraz by dyrektor zaczął wytykać mi, że zamiast dbać o książki troszczę się jedynie i własny czubek nosa.
- A może postawmy go przy wejściu i zróbmy taką wystawkę z nowościami? Widziałam podobną w Olsztynie. – zapytała trzecia, mająca włosy upięte w śmieszny kucyk.
– W Olsztynie mówisz? To może nawet nie głupi pomysł. Zrób taką wywieszkę, „Nowości wydawnicze” i wstaw do środka kilka poczytnych książek. No Baśka, z ciebie jeszcze będą ludzie. – dodała wyniosłym tonem i po chwili wszystkie z takimi minami na twarzach, jakie ma się najczęściej po rozwiązaniu najtrudniejszej zagadki swego życia ruszyły w stronę wielkich drzwi.
- Nowości wydawnicze? To chyba raczej nie najgorzej - pomyślał regalik, gdy już minęło mu pierwsze przerażenie. – Po tym, co spotkało mnie w ostatnim czasie bez problemu wytrzymam i to. Oby tylko nie na rozpałkę, - dodał w myślach drżącym głosem, gdyż jak wiedzą wszystkie drzewa, to właśnie ogień definitywnie i nieodwracalnie kończy drzewny żywot. Przemyślenia meblowe nie trwały jednak zbyt długo, gdyż za chwilę do sali weszło dwóch pachnących tanim tytoniem i tanim owocowym winem jegomościów którzy niezgrabnie przenieśli regalik do sąsiedniego pomieszczenia. Było ono właściwie podobne do poprzedniego, jednak ktoś do niemożliwości zastawił je podobnymi do siebie półkami uginającymi się pod ciężarem rzędów najprzeróżniejszych książek. Niedaleko wejścia stała nieduża lada za którą krzątały się uprzednio poznane kobiety. Z ich zachowania wynikało, że to właśnie książki są głównym obiektem ich zainteresowania, gdyż z pietyzmem przenosiły je, ustawiały na półkach, wyrównywały i poprawiały. Co pewien czas zaglądały też do różnych, niewielkich szufladeczek opisanych kształtnymi literkami wyjmując i wkładając do nich prostokątne karteczki.
Oprócz znajomych pań w pomieszczeniu krzątało się również wiele innych osób, ale ich odwiedziny w tej sali było raczej okazjonalne i ograniczały się do krótkiej rozmowy ze stałymi bywalczyniami i wymianą na inne przyniesionych przez siebie wolumenów.
- Panowie, tu go postawcie – powiedziała niespodziewanie Barbara ze śmiesznym kucykiem wskazując ręką miejsce w pobliżu drzwi. - Tu chyba będzie najlepiej, bo każdy obok niego przejdzie, a i dodatkowo zasłoni kosz na śmieci? – zapytała spoglądając w stronę korpulentnej koleżanki.
– Jest super – odpowiedziała zapytana i czym prędzej powróciła do rozmowy niewielką wzrostem właścicielkę związanego pokaźną białą kokardą grubego warkocza.
– To jak będzie pani kierowniczko? Tutaj stawiamy? – odezwał się ubrany w kufajkę i berecik z antenką pierwszy z wielbicieli produktów pobliskiej winiarni.
– Super panie Kaziu, ale oprócz jednego. Przecież już nie raz prosiłam pana by nie wchodził tutaj z papierosem w ustach. Tu jest świątynia książek. Jeden niedopałek i nie będzie, co zbierać. Naprawdę aż tak mało zależy panu na tej pracy? A może pan się skusi na wypożyczenie jakiejś książeczki, - spytała nagle zmieniając temat rozmowy?
- Pani Basiu, ja już żem szkołę dawno skończył i nawet ojciec nieboszczyk z pasem w ręku nie wyrobił we mnie miłości do czytania. A te pety to takie głupie przyzwyczajenie. Przecie ja nigdzie nie rzucam. No dobra, my może lepiej z Olkiem już pójdziemy sobie, bo u dyrektora trzeba będzie okno naprawić. Do widzenia szanownym paniom – powiedział przesadnie uprzejmie, po czym prędko wyszedł ciągnąc swego kolegę za rękaw, mrucząc przy tym coś niewyraźnie pod nosem.
– Do widzenia i dziękuję za pomoc – odparła kobieta dźwięcznym głosem w stronę pośpiesznie oddalających się mężczyznom.
– Ale ich szybko spławiłaś. Myślałam, że się będą dopraszać, (jak to oni mówią) piątaka na wino za fatygę. Ty chyba naprawdę masz papiery na kierowniczkę – dodała korpulentna pokazując przy tym rząd szarawych zębów.
W takich to właśnie okolicznościach rozpoczął się pierwszy dzień panowania na nowym królestwie dębowego regaliku. Szumne stwierdzenie „panowania”, bynajmniej nie jest bezpodstawne. Nie chodzi tu jedynie o szlachetny materiał, z którego został stworzony, ale głównie o funkcję, jaką sprawował. Witał wszystkich wchodzących do pomieszczenia. Wszyscy odwiedzający przed nim pochylali głowy, przy tym z ciekawością zaglądając do środka. Szybki miał zawsze lśniąco czyste, a każda książka wyeksponowanie na jego półce uważała to a największy zaszczyt. Wszystkie starały mu się przypodobać licząc po cichu na to, że zaprezentuje je w sposób szczególny.
Dodam również, iż nigdy nie cierpiał na nudę, gdyż każda z nich starała się udowodnić mu, jaka to ona jest wspaniała, opowiadając ze szczegółami swoją zawartość. Najczęściej było to nawet bardzo miłe, gdy opowiadały jakąś ciekawą i zajmującą historię, jednak kiedy miano nowości tyczyło jakiejś pozycji technicznej, opisującej budowę domu, lub działanie obrabiarki do drewna, regalik czym prędzej powstrzymywał zapędy gawędziarki mówiąc, że jest zmęczony i raczej dzisiejszej nocy nie ma nastroju na słuchanie. Jego upodobania dziwnym trafem rozpoznawała pani Basia, która to osobiście była odpowiedzialna za dobór wystroju półek i starała się by miejsce na nich najczęściej zajmowały piękne, odziane w kolorowe obwoluty powieści. Zarozumiałe i przemądrzałe książki naukowe raczej gościły tam przelotnie i to na bardzo krótko.
Podczas pierwszego roku jak prawdziwy władca poznał szereg praw panujących w jego nowym królestwie. Dowiedział się, co zapisane jest w katalogach, na jak długo można wypożyczyć książkę i jakie są kary za niedotrzymanie terminów. Wiedział też dokładnie, co to jest skontrum, oraz jak przebiega zmora wisząca nad każdą pozycją, czyli selekcja księgozbioru. Widział smutne oblicza „zaczytanych” książek, które mijały go po raz ostatni próbując jeszcze coś bezgłośnie krzyczeć, starając się na siłę udowodnić swoją przydatność. Wysiłki ich poboczny obserwator mógł określić mianem „Syzyfowych”, gdyż nie było już odwrotu z drogi na skup makulatury. Ale w końcu takie jest życie.
Trzeba zwolnić, przecież miejsce dla nowych, pachnących świeżą farbą drukarską pokoleń.
Któregoś pięknego wiosennego poranka do jego królestwa dotarła kolejna paczka z drukarni. Przesyłka jak zwykle wzbudziła ogólne zainteresowanie, jednak nasz regalik odczuł nagle osobliwe zmieszanie, gdy rzucił okiem na jej zawartość. Doznanie to w dziwny sposób targało nim przez następnych kilka godzin. Do końca jednak nie wiedział, czym jest ono spowodowane. Około siedemnastej, gdy pani Basia ustawiła na jego półkach trzy kolorowe, starannie wydane nowości. Zawiasy bibliotecznego mebla, aż cicho zapiszczały z przejęcia. I oto stał się kolejny cud. Do tej pory wyschnięte do granic możliwości jego dębowe serce pierwszy raz od dawna delikatnie zabiło. Nagle, nie wiadomo dlaczego przypomniały mu się cichy jar, strumyk obmywający kamienie zimną krystaliczną wodą i sosna dostojnie kołysząca się na wietrze.
– Co jest?- pomyślał zaskoczony badawczo spoglądając na świeżo ustawione książki. Przepełniony niecierpliwością czekał do chwili, gdy w drzwiach zazgrzyta klucz oznajmiając, że wszyscy ludzie opuścili bibliotekę, po czym zapytał podejrzliwie.
- Kim wy jesteście?
Wszystkim niewtajemniczonym muszę teraz wyjaśnić, że rozmowy pomiędzy przedmiotami są bezgłośne i dlatego właśnie, by wiadomości mogły dotrzeć od nadawcy do odbiorcy musi pomiędzy nimi zaistnieć bezpośredni, fizyczny kontakt. Oczywiście można jeszcze przesyłać informacje za pośrednictwem cudzych ust, czyli na podobnych zasadach jaką miała dawna dziecięca zabawa w „głuchy telefon”. Taki swoisty łańcuszek ust i uszu, czyli książka przekazuje półce, półka podłodze, podłoga półce, i półka zainteresowanej książce. Ten sposób jednak jest niezbyt często stosowany, bo i informacje jak w telegramie muszą być bardzo krótkie, gdyż ilość przekazujących ust i uszu raczej nie wpływa korzystnie na autentyzm finalnie dostarczonej wiadomości. Oczywiście z uwagi na powyżej zaprezentowane okoliczności nie można też liczyć na jakąkolwiek dyskrecję. W końcu również z powodu sporej ilość potencjalnych użytkowników tego dziwnego medium, które ma miejsce w takim przybytku, jakim jest biblioteka, na swoją kolejkę trzeba czekać zdecydowanie dość długo, co jest okropnie stresujące dla z reguły niegrzeszących cierpliwością, posiadających w sobie tyle informacji, a i stworzonym w samym zamyśle, jako siewcy wiadomości obiektów.
– Ja jestem, książka.- dumnie zawołał pierwszy wolumen.- Bardzo mądra książka. Mogę ci powiedzieć jak wygląda świat. Znam wszystkie nazwy rzek i miast. Wiem jak głębokie jest morze i jak wysoka góra. Wiem wszystko i jeśli masz takie życzenie odpowiem na każde twoje pytanie, zawołał dumnie opasły atlas.
– Jeśli jesteś taki mądry to powiedz mi gdzie leży cichy jar, na dnie, którego płynie krystaliczny strumień, w którym jest najwspanialsze powietrze i gdzie najpiękniej śpiewają ptaki. Atlas chwilę się zastanowił, zaszeleścił kartkami i zawstydzony, cicho odparł.
– Nie wiem, nie posiadam takiej informacji – wypowiedział jak maszyna.
– A ty, kim jesteś? – zapytał drugie dzieło.
– Ja jestem album, bardzo uczony. Wszystko wiem o drzewach. Wiem gdzie rosną sekwoje, i klony. Wiem, kto ma największe liście, a kto najtwardsze drewno. Wiem wszystko i jeśli masz takie życzenie odpowiem na każde pytanie.
– Jeśli wszystko wiesz, to powiedz, kto jest najbardziej leniwym drzewem, a kto najbardziej próżnym, tym, które całe dnie potrafi patrzeć w swoje odbicie?
Album chwilę pomyślał rozejrzał się niepewnie wokoło. Nic nie odpowiedział i zmieszany upuścił jedynie kolorową zakładkę.
– A ty, co wiesz najlepiej? – zapytał spoglądając w stronę przybranej w kolorową obwolutę pokaźnych rozmiarów książki.
- Ja właściwie wiem jedynie jak wygląda prawdziwa miłość. Znam też najpiękniejsze baśnie wschodu. Jeśli chcesz to mogę Ci opowiedzieć o Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach, Sindbadzie żeglarzu, Aladynie i jego cudownej lampie i o tysiącu innych bohaterach, których przygody zapierają dech w piersiach – odparła słowami, które ponownie poruszyły jego dawno zaschnięte serce.
– Jeśli jesteś taką ekspertką i wiesz wszystko o miłości, to powiedz, kogóż mianowicie kochał dąb, który rósł w cichym jarze?- drżącym głosem zapytał regalik.
- Czyżby to była sosna?- książka odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie mogąc przy tym ukryć zmieszania.
– Skąd ty to wiesz? – wyszeptał nerwowo. Dziwnie to zabrzmi, gdyż myślę, że podświadomie już znał odpowiedź na zadane przez siebie pytanie.
– To ja jestem tą sosną, a może właściwie jedynie tym, co z niej pozostało po przejściu przez dziesiątki zębów obracających się maszyn.
Tej nocy w narożniku bibliotecznej sali, blisko drzwi, tuż przy koszu na śmieci, na nowo epatując rozdygotane zmysły soczystą zielenią wyrósł cichy jar. Ponownie wnikliwie zasłuchane ucho mogło usłyszeć plusk wody, szum wiatru i śpiew leśnych ptaków. Strzępy pamięci zapisane w drobinach sosnowego drewna tworzących dziś białe, równo zapisane książkowe kartki, połączyły się z pojedynczymi obrazami wyrytymi w wyschniętym dębowym sercu. Razem to stworzyły dziwny obraz wędrowca, trochę kulawego, niedowidzącego, jednak wciąż śmiało pchanego do przodu potrzebą poznania tego, co zazdrośnie ukrywa widnokrąg. Bohomaz ten malowany tęsknotą i żalem, za bezpowrotnie utraconym szczęśliwym światem był raczej monochromatyczny, gdyż pejzaże sielankowego życia w cichym jarze, co chwilę jakby złośliwie przerywała pustka niepamięci. Wszyscy w bibliotece po początkowym zamieszaniu związanym z przekazywaniem z ust do ust sensacyjnej wiadomości o niezwykłym spotkaniu, uciszyli się z zazdrością spoglądając na tych dwoje, którzy nagle odnaleźli to, co kiedyś dawno łączyło parę zielonych serc. Jako, że w sumie, z uwagi na mikre ciała, które dla wspomnień stanowiły swoistą, choć nie da się ukryć, że dość karłowatą kapsułę czasu, oraz nieubłagany upływ lat, bezwiednie rozmywających kontury retrospektywnych wizji, około trzeciej nad ranem rozmowa obojga kochanków delikatnie ostygła. Poczuli się jakoś dziwnie naraz nie mając sobie nic do powiedzenia. Pierwsze promienie słońca oświetliły ich prawie milczących, z wysiłkiem szukających w pamięci zagubionych śladów swojego minionego istnienia. Jako pierwsza książka zauważyła absurdalność tej sytuacji, w jakiej się zapętlili, i zapytała.
– Jak ci się kochany teraz powodzi?
- Mi, jak? – zająknął się zdziwiony nagłą zmianą kontekstu rozmowy.
– A, mi. Dobrze. Miło, spokojnie i ciepło. Nikt tu nie pali ognia, to pewnie w glorii gwiazdy postoję tu jeszcze parę ładnych lat.
A tak wracając do teraźniejszości, powiedz mi, co to za miłość, w której jesteś taką ekspertką? – zapytał przechodząc za przykładem sosny do okoliczności dnia dzisiejszego.
– Była kiedyś dawno temu pewna księżniczka, która nazywała się Szeherezada. Wyszła za mąż za chorobliwie zazdrosnego króla Szachijara. Tak zaciekawiła go swoimi opowieściami, które opowiadała przez tysiąc i jedną
noc, że w końcu uwierzył w jej prawdomówność, miłość i wierność.
– A czy ty możesz mi, co nieco opowiedzieć? – zapytał nieśmiało.
- Czyżbyś był zazdrosny? – odparła podchwytliwie, po czym oboje zaczęli się śmiać. Po jeszcze kilku następujących po sobie przekomarzaniach książka zaczęła swoją pierwszą opowieść, która zakończyła się dosłownie chwilę przed zgrzytem klucza w zamku. Każdej następnej nocy, a właściwie tuż po odejściu ostatniego człowieka, od wprawnie podrzeźbianej korony, po odrobinę niestarannie przykręconą nóżkę, regalik cały zamieniał się w słuch i z wypiekami na dębowej twarzy kontemplował kolejne opowieści swojej ukochanej. Tych niezapomnianych nocy było jednak jedynie siedem, gdyż z magazynów dotarła kolejna paczka i pani Basia nie bacząc na rzewne skrzypienie regalikowych zawiasów zmieniła wystrój ekspozycji z nowościami. Książka z opowiadaniami Szeherezady została bezpardonowo rozebrana z pięknej obwoluty, która trafiła do szuflady kierowniczki, jako materiał na przyszłą gazetkę ścienną, a następnie odziana w szary papier i powędrowała na półkę stojącą niedaleko niewielkiego okna, z której to raz po raz rzucała tęskne spojrzenia w stronę opatrzonego wywieszką „NOWOŚCI WYDAWNICZE” mebla. Była dość popularną książką, zatem bardzo często zdejmowano ją z półki i w ręku coraz to nowego amatora orientalnych opowieści pokonywała drogę tuż obok swojego ukochanego. Jego tkliwe spojrzenie było dla niej jedyną nagrodę za poplamione kartki i pozaginane rogi. Czasami korzystając z głuchego telefonu wymieniali ze sobą kilka czułych słów i tak na odległość, przez następujące po sobie tysiące smutnych dni trwało ich nieprzemijające uczucie.
Ktoś by pomyślał, że gorzej, a nawet głupiej to już być nie może. Jednak z przykrością stwierdzam, iż dana osoba trwając w swym przekonaniu, mogłaby się grubo pomylić. Bowiem któregoś jesiennego dnia do biblioteki zawitał nasz stary znajomy, pan Kazimierz. Był oczywiście, jak to bywało w jego zwyczaju delikatnie podchmielony. Naruszał oczywiście swym zachowaniem jakiś tam kodeks, jednak lata mijały, a on pracował dalej najpewniej z uwagi na to, iż posiadał rozliczne zdolności charakteryzujące złotą rączkę, oraz potrafił tą meandrującą w okolicach uzależnienia przypadłość zinterpretować swoim przełożonym, jako niegroźną fanaberię. Jego obecność w bibliotece bynajmniej nie była związana z nagle odnalezioną miłością do książek. Ot po prostu, przyszedł, by naprawić jedną z półek, która nagle zaczęła się niebezpiecznie chybotać. Widocznie wczorajsze spożycie płynu procentowego było odrobinę wyższe niż zazwyczaj, bo praca jakoś nie szła mu zbyt sprawnie. Coś tam stukał, przesuwał, jednak mebel dalej stwarzał wrażenie niestabilnego. W końcu korzystając z pomocy bibliotekarek opróżnił całą półkę i znalazł poważniejsze uszkodzenie, do którego naprawy, z powodu na nieuchronnie zbliżającego się fajrantu zabrał się z wyjątkowym zapałem. Kobiety z uwagi na to, że remontowany regał zajmowały książki raczej nie za często wypożyczane udały się do łazienki by z dłoni i ubrań usunąć plamy kurzu do tej pory sprytnie ukrytego w zakamarkach woluminów.
Pan Kazimierz tym czasem umiejętnie, choć niezbyt fartownie wykorzystał ich nieobecność, by czym prędzej zapalić ulubionego „Sporta”. Słysząc zbliżające się kroki, by uniknąć zasłużonego ochrzanu pośpiesznie o obcas przygasił peta i niedopałek wyrzuci do stojącego obok kosza na śmieci. Zdaje się, że zrobił to dość niedbale. Finał całego zajścia stanowiły płomienie, które pilnujący zamku strażnik pan Józio spostrzegł podczas nocnego obchodu. Całe szczęście, że znalazł się w odpowiednim miejscu i względnie o właściwej porze, bo nocny pożar był jeszcze na tyle niewielki, iż udało się go ugasić dwoma wiadrami wody. Straż pożarna, która przyjechała na jego wezwanie oddymiła jedynie pomieszczenie i pogratulowała czujności.
Do strat poniesionych przez bibliotekę w wyniku pożaru można było zaliczyć doszczętnie spalony kosz na śmieci, wypaloną dziurę w podłodze, okopcone ściany, które właściwie i tak miały być niedługo malowane i dość znacznie nadpalona jedna ze ścianek regaliku. Tym smutnym zbiegiem okoliczności dotychczasowy król biblioteki stracił nagle wszelkie swoje tytuły i w niesławie został zesłany do ciemnego lochu pod zamkiem, gdzie targany tęsknotą za ukochaną, pod stertą połamanych krzeseł spędzał czas niezasłużonego, acz raczej dożywotniego wyroku.
Właściwie mógłby to już być koniec opowieści gdyby nie to, że mieszkająca na samym dnie serca, drwiąca ze wszystkich napotkanych przeciwności, szalona swoim optymizmem nadzieja. Ta sama, która potrafi znaleźć wyjście nawet w sytuacjach, gdzie ludzkie oczy tego rozwiązania, pomimo kropel potu na czole nie umieją odnaleźć. Nadzieja, która razem z wiarą i miłością sprawiają, że na pozór smutny i beznadziejny świat rozkwita nagle kolorami tęczy.
Mijały lata, pani Basia po tym jak kilka ładnych lat rządziła biblioteką już dawno odeszła na zasłużoną emeryturę. Nowe pokolenie pracowników obstawione elektronicznymi gadżetami, zapomniało pewnie już jak wyglądał stary poczciwy, rozmieszczony w szufladkach katalog rzeczowy. Biblioteka jako instytucja, idąc za potrzebami czasu też się nie mało zmieniła. By do siebie przyciągnąć rozbawionych łatwymi do strawienia produktami kulturalnej komercji ludzi rozszerzyła dotychczasowe spektrum swojej działalności. Cyklicznymi stały się spotkania z ciekawymi ludźmi, seanse wartościowych filmów, spektakle teatralne, wernisaże mistrzów ołówka i pędzla, oraz kameralne koncerty muzyczne. Taka kolorowa biblioteka, która ciągle poszukuje nowych sposobów dotarcia do czytelników stanowić będzie tło ostatniego aktu nasze baśni. Nowa kierowniczka któregoś dnia, nie wiem czy przypadkiem, czy z rozmysłem zajrzała do składziku w piwnicach zamku. Pod stertą kurzu zaskoczona spostrzegła nagle dziwnie znajomy kształt. Stary regalik z opalonym bokiem przypomniał jej nagle lata dzieciństwa. Chwile, kiedy to nosiła gruby warkocz związany kokardą i gdy każdą wolną chwilę spędzała nad książką.
- Tak, to ten sam regalik który kiedyś było ozdobą biblioteki. Za jego szybkami prezentowano każdą nowość wydawniczą – pomyślała i uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – A może by i teraz zrobić coś podobnego jak kiedyś? – zapytała sama siebie w myślach i zaczęła dokładnie oglądać okopcony mebel. – No patrzcie, szybki całe, nawet zamek działa i kluczyk pasuje. Wystarczy kilka gwoździków, trochę farby i będzie można cię jeszcze z powodzeniem wykorzystać – dodała klepiąc witrynkę po plecach jak starego dobrego przyjaciela.
Traf chciał, że akurat w tym samym czasie realizowana była selekcja księgozbioru. Pośród książek które już nie spełniały bibliotecznych wymogów znalazła się też ukochana naszego regaliku. Wszystkie w/w pozycje zostały ułożone na sporym stole i oczekiwały na ostateczną weryfikację pani kierowniczki, która jako przewodnicząca komisji chciała jeszcze raz na nie rzucić gospodarskim okiem.
- Te osiem na chwilkę odłożymy. Coś mi się wydaje, że do czegoś nam się jeszcze przydadzą. Poczekajcie panie sekundkę – powiedziała, po czym pośpiesznie ruszyła w stronę swojego biura. Po chwili, gdy wróciła z zainteresowaniem wzięła do ręki pierwszą z odłożonych książek. – Tak jak myślałam, to właśnie od nich są te obwoluty, które niedawno znalazłam na dnie szuflady. Leżały tam chyba z czterdzieści lat, - dodała ubierając pierwszy, do tej pory rozpaczliwie oczekujący na przemiał dawny bestseller.
Następnego dnia cała ósemka cudownie ocalonych skazańców została zniesiona na parter, gdzie obok solidnie okutych żelazem drzwi bibliotecznych stał biały jak mleko regalik. Nasza baśń, bo ona to właśnie niczym siedemdziesięcioletnia panna młoda odziana w białą suknię połyskując nowiutką obwolutą rozglądała się ciekawie. Zdruzgotana nagłymi zmianami jakie zafundował jej ostatnio przewrotny los, w pierwszej chwili nie rozpoznała tego, który dawno temu rządził w cichym jarze i na zawsze posiadł jej serce. Jednak gdy usłyszała jego pierwsze słowa, to gdyby nie to, że była szyta mocną nicią, na pewno z wrażenia pogubiłaby wszystkie kartki.
– Jak zwykle pięknie wyglądasz, - powiedział szarmanckim głosem.
– To, to ty? – odparła jąkając się jak uczeń, którego zaskoczono wezwaniem do tablicy. – A ja już ciebie kochany opłakałam „suchymi łzami”. Mówili wszyscy, że spłonąłeś, - dodała pośpiesznie.
– Chcieliby, ale okazało się, że jestem z dobrego drewna zrobiony, – dodał uśmiechając się.
– A co to za kolor?
- Nie da się kochana ukryć, starzeję się. Posiwiałem troszkę. Ale ty jak przed laty wyglądasz kwitnąco.
– To tylko tak ci się zdaje. Z „wierzchu liceum, a w środku muzeum”, - odpowiedziała parafrazując młodzieżowe powiedzenie. - Jest ze mną tak źle, że jedynie szczęśliwym trafem uratowałam się przed selekcją.
– Czyżbyś chciała się beze mnie wybrać na wycieczkę do papierni? Nie spodziewałem się tego po tobie, - odparł żartując. - Nie przejmuj się tym wszystkim. Dla mnie zawsze będziesz najpiękniejsza. Coś mi mówi, że teraz już na wieki będziemy razem. Zobacz gdzie nas ustawiono? Obecnie każdy, kto jedynie wejdzie na parter, już nas będzie podziwiał. Jesteśmy w końcu najważniejsi z całej biblioteki. Muszę się pochwalić, że nawet okazałem się bliskim znajomym samej kierowniczki, - paplał i paplał przeróżne mniej lub bardziej prawdziwe słowa, tak jakby chciał w jedną noc nadrobić te wszystkie stracone chwile bez swojej ukochanej. Gdy już zabrakło mu konceptu dodał z szelmowską miną. – Ale kochana, ty mi jesteś coś winna.
– Ja, co? – wyszeptała zdziwiona.
– Nie wiem czy pamiętasz, ale ja przez te wszystkie lata spędzone w ciemnicy nie zapomniałem tego, że obiecałaś mi opowiedzieć tysiąc i jedną baśń. Na razie było ich jedynie siedem.
– Ale, czy jeszcze ja dam radę? Tyle kartek mam wyrwanych, tyle słów wyblakłych, tyle wyrazów pokreślonych.
- Na pewno dasz, a dodam też, że znając ciebie to przekonany jestem, iż będą to najwspanialsze baśnie, jakie znał świat.
- Tak powiedział stary regalik i poniekąd miał rację. Dzisiaj, gdy ktoś w gwieździstą noc przyłoży ucho do starych bibliotecznych drzwi, na pewno usłyszy opowieści o Sindbadzie płynącym w poszukiwaniu przygód po cienkiej strudze. O Ali Babie, który odnalazł sezam pod korzeniami starego buka rosnącego na zboczu jaru i wiele innych przepięknych opowieści, które zakochana sosna opowiada swemu królowi.
-----------------------------
k o n i e c
Czytam (juz kolejny raz) z uznaniem dla piora, Slawku. Wyborna proza!
Mam nadzieje, ze zaszczycisz blog lub Beja nastepnym wysmienitym tekstem.
Nie zawiedz!
Z serdecznosciami.
Boguslaw
Czytałam już tą prozę, jest świetnie napisana, Sławku, dobrze się ją czyta.
Fajnie, że Ula ją zamieściła na swoje stronie, Trzeba przyznać, że masz nie tylko poetyckie, ale i prozatorskie zdolności,
Życzę dalszych sukcesów na pisarskiej niwie, pozdrawiam Sławku serdecznie i Ciebie Uleńko także :)
Grażyna